niedziela, 12 lipca 2015

Too Much of Everything, chociaż w tytule tylko Sign of Three.

Kojarzycie "Too Much Of Anything" The Who? Z tym charakterystycznym refrenem "Too much of anything, too much for me; Too much of everything gets too much for me"? Huczy mi w głowie, ilekroć zaczynam w ogóle myśleć o drugim odcinku trzeciego sezonu Sherlocka (albo o Stevenie Moffacie, chociaż w tym przypadku bezpośrednim winnym jest Steven Thompson).



To powinien być mój ukochany odcinek, z uwagi na same osobiste skojarzenia. Kiedy obejrzałam go po raz pierwszy, byłam dokładnie w pół drogi między moim własnym - przepięknym, przeudanym - ślubem, z wieczorem kawalerskim że ho ho i jeszcze trochę, z mową mojego best friend/man, który był najlepszym świadkiem na świecie, a ślubem, na którym to ja z kolei miałam zostać świadkiem tegoż mojego świadka, i to ja coraz bledsza z przejęcia wybierałam i wybierałam anegdotę do toastu. Ba, tenże mój przyjaciel, wciągnięty w "Sherlocka" po uszy, obejrzał odcinek przede mną i jeszcze zanim wcisnęłam "play" zdążył mi napisać, że chyba mi się spodoba. Przyjaźń i miłość, ślub i ślub przyjaciela, znajome obawy, znajome radości, znajome wzruszenia, moje życie w wykonaniu moich ukochanych bohaterów, co tu mogło się nie udać.

Rozumiecie, jestem tak mocno przywiązana do Moffata i Gatissa jako twórców i współfanboyów, zwłaszcza po drugim sezonie, tak serdecznie wdzięczna za wszystkie wspaniałości, które mi dali, i tak strasznie chciałam, żeby "Sherlock" mnie zachwycał, że niechętnie w ogóle analizuję, co się stało. Może trochę dlatego nie napisałam tej notki półtora roku temu. I słusznie zresztą, bo za drugim razem, bez tej ekscytacji, jaka towarzyszy premierze "Sherlocka", i bez wywindowanych na lądowisko dla helikopterów oczekiwań, odcinek bronił się minimalnie lepiej. Ale jednak musiał się bronić - podczas gdy po drugim sezonie to raczej ja musiałam się bronić, żeby nie zejść na serce ze szczęścia.



Często opowiadam na Sherlockianach, ile z tego, co najwspanialsze w całej historii Sherlocków XX i XXI wieku zawdzięczamy przeoczeniom, pominięciom, i raczej mało celowym niedopowiedzeniom Doyle'a. To one najbardziej kusiły, przyciągały uwagę, zmuszały tylu wspaniałych twórców do tego, żeby wymyślać, wypełniać treścią, uspójniać. Te wtopki i błędki w narracji Watsona, którego żona nie pamięta, jak nasz Good Doctor ma na imię, (a jeśli dodamy, że sam ów doktor nie pamięta z kolei, w co został ranny, to naprawdę z niepokojem myślimy o genach ewentualnego potomstwa tej pary). Te niezliczone sprawy napomknięte jedynie w rozmowach. I przede wszystkim, te emocje, którym nasi brytyjscy dżentelmeni nie pozwalają naturalnie niemal nigdy dać ujścia, a przecież przenikają, przeplatają i nasycają najcenniejszą i najbardziej niezapomnianą treścią cały Kanon. Fani, ci, którzy grają w Grę, i ci, którzy piszą adaptacje, zajmują się tym, żeby wszystko to porządkować, uspójniać, dostrzegać i wyciągać na plan pierwszy - najbardziej uroczym momentem tegorocznego Comic Conu był dla mnie ten, w którym Moffat, przepraszając za przynudzanie, wyjaśnia, dlaczego musieli dać Sherlockowi i Johnowi sąsiadów. Obejrzyjcie, wieszałam na ścianie Sherlockianów :)

Ale "Sign of Three" po prostu przedobrzyło. Wszystko tu mamy wywleczone. Szwy na wierzchu, momentami nieco krzywe. Wzory nazbyt krzykliwe, jak na elegancki ślub. Tort zawalił się pod własnym ciężarem, alkoholu polało się za dużo, a wujek Zenek był doprawdy nieznośny.  Nie, nie podrywał ordynarnie nieletnich siostrzenic; stał nad nami z łopatą i tłukł nam do głowy, jak bardzo mamy być wzruszeni.

ukradłam stąd


Już w "The Empty Hearse" - jak pisałam ostatnio - były takie momenty, pod koniec, kiedy miałam ochotę wyciągnąć rękę do monitora i poprosić "kurczę, no nie powtarzajcie tego, bo się zużyje". "Sign of Three" jest jednym wielkim takim momentem. 

Oni ciągle powtarzają. Ciągle gadają od nowa. Ciągle wielkie słowa, chociaż było ich już aż nadto w poprzednim odcinku. Chociaż wszystko jest pokazane, wszystko widz wie, i dopowiedziałby sobie z rozkoszą - co chwila dostajemy wnioski, uczucia i myśli na tacy. I co gorsza, gdzieś zapodziało się twórcom to bezbłędne wyczucie, dzięki któremu żaden sherlockista pewnie jeszcze się nie skrzywił, oglądając tego Sherlocka.

Drodzy, przecież ja już słyszałam te kilkanaście razy w ciągu siedmiu odcinków, że Sherlock nie radzi sobie z ludźmi, czy naprawdę muszę wysłuchać jeszcze kilku rozmów postaci na ten temat? Dlaczego właściwie musi być aż tak przerażony swoją rolą, a jeśli musi, to czy muszę jeszcze dostać tę informację kilka razy otwartym tekstem? I serio, nagle znów nie rozumie, że jest najlepszym przyjacielem Johna, chociaż, jak się zdawało, troszkę o tym ostatnio rozmawiali? Ile razy trzeba omawiać kwestię, że małżeństwo zmienia ludzi, w domyśle: wszystko się skończy między Johnem a Sherlockiem? To w ogóle jest dość nienaturalnie wyeksponowane, bo wszyscy nagle mają o wiele poważniejsze obawy niż u Doyle'a, chociaż w wieku XIX ślub jednak zmieniał sporo więcej, a sam Sherlock trzeźwo zauważył, że dla niego najwięcej zmienił już sam fakt, że John kocha Mary i jest z nią poważnie związany, a nie ich przysięgi. Jest to też zupełnie niekanoniczne. Finał SIGN, w którym Holmes mówi, że wszyscy coś zyskali na sprawie majora Sholto, Watson nawet żonę, a jemu zawsze pozostaje kokaina, jest naprawdę rozdzierający - ale z tylu innych powodów, niż tylko z takich, że przyjaciel będzie rzadziej bywał.

Litościwie przemilczę momenty, które są tak kompletnie out of character, że nie wiadomo, gdzie się schować. Twórcy jak dotąd tak chytrze unikali popadania w schematy interpretacji tej postaci, skąd nagle ten stereotypowy aż papier w zębach szeleści geniusz odludek, który poradzi sobie z mordercą, a boi się wygłosić toast. SHERLOCK HOLMES boi się wygłosić toast; człowiek, który przez cały Kanon lubuje się w inscenizowaniu całych przedstawień na użytek tak wielkiej publiczności, jaką tylko uda mu się w tym celu zebrać? I oczywiście toast ma autentycznie wzruszające momenty - ale jest w nim wszystkiego za dużo, jak w koktajlu z poprzedniej notki. Samokrytyki. Apologii. Wyznań. Cytatów, tak, oto Sherlockista skarży się na to, że gdzieś ktoś upchnął za dużo zdań z Kanonu. Nawet telegramów jest za dużo, zwłaszcza, że już zdążyliśmy się z nich pośmiać, uprzedzając wypadki. 



Pisałam o tym mnóstwo przy recenzjach Holmesów z Downeyem: Sherlock to musi być postać budząca szacunek, i emanująca takim połączeniem charyzmy i autorytetu, od którego zakrzywia się czasoprzestrzeń i Doktor zerka zaniepokojony, czy jego ego zmieści się w tym samym Układzie Słonecznym. Jeśli z Sherlocka żartujemy, to tylko inteligentnie, tylko przyjaźnie, i wyłącznie z klasą. Nigdy nie upupiamy. Kiedy Brett-Holmes jest na haju i szaleńczo się śmieje, my wraz z nim śmiejemy się z tych głupich śmiertelników wokół, którzy nie skapnęli się, co jest grane. (Kiedy Jeremy się śmieje, świat jest przez chwilę lepszy.) Ja naprawdę nie jestem widzem o wydelikaconym poczuciu humoru, i mam, co dość obecnie rzadkie, dużo sympatii dla pijackich wybryków i przygód, nawet tych niezbyt subtelnych, ale kolejna łopatologiczna rozmowa o tym, jaki jest Sherlock plus paw na dywanie w miejscu zbrodni  po prostu niczemu nie służy, nawet heheszkom, nadkrusza tylko autorytet postaci, która z autorytetu powinna być ulepiona. Ta pijacka wersja dedukcji Sherlocka, to tak, no, jest zabawne, ale chyba nie aż tak, żeby wybaczyć całą przydługą skądinąd, sekwencję.

Ale najgorsze w tym odcinku jest chyba to, że brak mu solidnego kręgosłupa, trzymającej w napięciu intrygi - ulepiony jest z uczuciowych scenek, wszyscy wszystkich kochają i długo o tym opowiadają, pełno w nim najróżniejszych "fajnych" rzeczy, z Lestrade'em na czele, zupełnie jak gdyby ktoś odhaczał kolejne pozycje na liście marzeń fandomu. Już w poprzednim tekście pisałam o niebezpieczeństwach związanych z fanserwisem - i proszę, tu objawiły się w pełnej krasie. Wszystko dostaliśmy, sceny jak z gifów anime na tumblrze, cytaty jak z fanfików, i chociaż wiem, że wielu osobom zupełnie to nie zaszkodziło, i mam nawet pewne wyrzuty pisząc tak kwaśno o czymś, co dało fanom wiele radości, mnie trochę boli brzuch i głowa, jak gdybym najadła się za dużo cukierków i popiła pół litra, a kaca to już trochę miałam po pierwszym odcinku.

A przecież nawet dla takich jak ja coś tu się znalazło, zupełnie, jak gdyby ktoś i mnie chciał ugłaskać. Jest mały Archie, który przypomina nam, że Holmes dobrze dogadywał się z dziećmi (Jeremy Brett zawsze to podkreślał). Bohaterowie nazywają się jak w Kanonie, znów Jonathan Small czai się na majora Sholto, a gdzieś w przydługim toaście Holmesa mamy i pigmeja z zatrutymi strzałkami. Cytatem ktoś rzuci, sprawa znajoma się pojawi. Tylko, jak nigdy przedtem w "Sherlocku" BBC, te aluzje są zbyt sztuczne i zbyt odległe. 

Hej, jaki fajny Holmes, kto to może być?


Taki dziwaczny ten odcinek, chaotyczny, afekciarski, przesłodzony - chociaż wiem skądinąd, że przy odpowiednim, fanowskim nastawieniu, przynosił prawdziwe rozkosze i radości. Czekaliśmy na trzy perły, już przy drugiej skucha, gryzłam się i martwiłam, co będzie dalej - a zwłaszcza o to, czy postacie jeszcze jakoś wrócą do siebie, czy może rzeczywiście małżeństwo nam nieoczekiwanie pozmienia wszystkich łącznie z panią Hudson.

Rozumiecie. tym gryzłam się i o to martwiłam.

Na sześć dni przed His Last Vow.

Brak komentarzy: