piątek, 13 listopada 2015

Mr Holmes. Watson spisał tę historię i, dla pocieszenia, zrobił ze mnie jej bohatera.


Pod koniec filmu Mr Holmes stary detektyw ciepło, choć też trochę drwiąco wspomina gest przyjaciela, który usiłował tak przerobić historię jego ostatniej sprawy, żeby nie było widać, jak ogromną klęskę poniósł. Jestem trochę ciekawa, czy twórcy tego filmu świadomie weszli w tę samą rolę, zmieniając zakończenie historii opowiedzianej przez Mitcha Cullina. Ale bardziej chyba jestem rozczarowana, i o tym chciałam napisać, zamiast szczegółowej recenzji.

Muszę w tym tekście zdradzić i książkową, i filmową wersję, więc, Czytelniku, czuj się ostrzeżony. Filmu to aż tak bardzo może nie zepsuje, ale książkę - bardzo bardzo. Jeśli ktoś nie zna jeszcze ani jednego ani drugiego, koniecznie - koniecznie! - niech zacznie od powieści, a teraz ucieka przed spoilerami, które zaraz tu nastąpią.



A Slight Trick of the Mind to jedna z tych powieści, w której pojawia się ktoś zwany "Sherlock Holmes", ale przypuszczalnie głównie z uwagi na jakieś, być może nie do końca celne, skojarzenie autora. Trochę jak w Elementary. Mamy znajome nazwiska, chociaż wszyscy już nie żyją, mamy rekwizyty, dawne sprawy, pszczoły w Sussex i mamy bardzo starego detektywa - a jednak nie do końca rozpoznajemy w nim Sherlocka, którego znamy. Ten obraz, staruszek, który przez całe życie stronił od emocji i relacji z ludźmi, a służył logice, po czym na sam koniec, gdy opuszczają go powoli siły i pamięć, musi się zmierzyć z tym, ile stracił, sam w sobie jest troszkę może banalny. I jest to też może popularne, ale naiwne i płaskie odczytanie postaci Sherlocka, które zawsze mnie trochę drażniło. Wiele rzeczy w tej książce irytowało mnie z takich właśnie powodów. Że w otwarciu się na świat emocji pomaga dziecko - to taka klisza. Że Holmesa ujmuje inteligentny i dociekliwy chłopiec - to taki wytarty trop. Że detektyw wspomina swoją ostatnią sprawę, która okazała się klęską, bo zawiódł swoją klientkę, a zawiódł ją, bo nie umiał wówczas poddać się uczuciom... aż się prosi o jakiś straszliwy frazes o "chłodnym świecie logiki". Holmes żyjący życiem pustelnika po romantycznej traumie... ech, zabierzcie to ode mnie, tylko Billy Wilder umie opowiadać tę historię.

Pewnie nie męczyłabym się ze słuchaniem wielu godzin historii, która zapowiadała się na tak sentymentalny banał, gdyby nie to, że od samego początku jest fantastycznie napisana. Ten kruchy, stary Holmes jest tak żywy, że z zapartym tchem śledziłam każdy jego ruch - i to udało się w filmie pokazać wręcz wspaniale. Ian McKellen. Szukam zdania, które będzie godne tego, żeby wystąpić po tym nazwisku, i wciąż nie znajduję dość dobrego. Szczególnie w retrospektywach, w których Holmes nie jest jeszcze zniedołężniały, w których przyjmuje klientów i rusza na trop, McKellen jest tak niewymownie wspaniały, charyzmatyczny, godny, fascynujący, groźny, inteligentny i ironiczny zarazem, tak Sherlockowo-Holmesowy, po prostu, tak doskonały, że można się rozpłakać z rozpaczy, że pewnie go już w roli Holmesa nie zobaczymy. Chętnie obejrzałabym go w tym wszystkim, co w powieści jest tak mistrzowsko opisane. Wyruszyłabym z nim w tę długą podróż po powojennej Japonii - z której w filmie widzimy tylko kilka migawek.  

O ile pomysł Cullina na wątek "uczucia contra rozum" jest boleśnie wyświechtany, o tyle wątek pamięci poprowadził wspaniale. Holmesowi coraz częściej umykają nazwiska, szczegóły, sprawy z przeszłości, życie, które prowadził. Nie na tyle, żeby czuł się całkiem zagubiony - ale w wystarczającym stopniu, by ciągle obawiał się kompromitacji. On, który zawsze olśniewał sprawnością umysłu. Niemal wszyscy nadal widzą w nim wielkiego mistrza sztuki detektywistycznej, ci, z którymi dzielił lata chwały - nie żyją. Zostali młodzi fani, znający go z kina. Pan Umazaki zaprasza go do Japonii pod pretekstem wspólnych zainteresowań, a w rzeczywistości w nadziei, że wielki detektyw pomoże mu zrozumieć, czy wręcz odnaleźć ojca. Tymczasem Holmes po prostu nie pamięta. Nie pamięta nazwiska swojego gospodarza. Nie pamięta spotkania. Nie pamięta sprawy. To było zbyt dawno, spraw było zbyt wiele. Kilka słów, które przesądziły o losach jednej japońskiej rodziny, nie przesądziły pewnie w swoim czasie przeciez nawet o losie jednego popołudnia zapracowanego detektywa.

Tych fragmentów słuchałam więc - a potem oglądałam je w filmie - wręcz zaczarowana. Narracja nieśpiesznie przeplata wspomnienia o Japonii z życiem starego pszczelarza i jego młodego pomocnika. Holmes niemal niezauważalnie, ale nieuchronnie podupada na zdrowiu. Chłopiec nieustępliwie odkrywa krok po kroku sekret jego ostatniej sprawy. Między nim a starcem zawiązuje się coraz głębsze porozumienie. Narasta za to konflikt z gospodynią - w tej roli zresztą trochę niewykorzystana, ale przecież zawsze cudowna Laura Linney - która pełni trochę rolę "rodziny towarzysza Doktora", i wpada w ten sam, co owe rodziny, schemat*. Wyraźnie boi się, że Holmes wciąga jej chłopca w swój koszmarny, wyzuty z prawdziwego, ludzkiego życia, świat. I sam detektyw, widząc to, jeszcze wyraźniej uświadamia sobie, czego mu zawsze brakowało. Słabnie, jest coraz bardziej zależny od pomocy, co dostrzega chyba tylko gospodyni właśnie. Zaczyna doceniać jej rolę, jej ciche zasługi, wręcz broni matki przed zbuntowanym synem, wyraźnie chce, żeby się pogodzili, szczególnie że coraz bardziej brak mu sił, a musi jeszcze dokończyć historię, uporządkować myśli. Stopniowo wszyscy, my, i bohaterowie szykujemy się na nieuchronne.

I śmierć nadchodzi, tylko nie ta, z którą zaczęliśmy się już godzić.

Fragment, gdy Holmes znajduje martwego chłopca użądlonego nie przez ukochane pszczoły, a przez osę, przed którą chciał ich bronić, gdy już z oddali widzi, że nic nie da się zrobić, gdy okazuje się, że to wszystko nie tak, absurd śmierci za nic ma naszą narrację, podsumowania, pracę nad sobą i przemyślenia, starzec ocknął się za późno i nie zdąży już zaznać słodyczy przywiązania do innego człowieka, albo zbyt wcześnie, i zdoła doświadczyć jeszcze jednej, najbardziej niesprawiedliwej straty  - ten fragment ma w sobie taką charakterystyczną, lodowatą doskonałość, która sprawia, że nagle nie umiemy sobie wyobrazić, jak mogło być inaczej. 

Niestety, twórcy filmu umieli.

Chcę myśleć, że to Watson znów przyjechał do załamanego przyjaciela, żeby napisać jego historię na nowo i uczynić go jej bohaterem. Tylko Watson mógł wymyślić, że starzec zdąży na czas zadzwonić po ambulans, że dzięki niemu chłopca cudem się odratuje. Że na koniec będzie miał jeszcze szansę zostać szlachetnym dobrodziejem, który podaruje ulubieńcowi majątek, i wszyscy szczęśliwie odejdą w stronę zachodzącego słońca. Gospodyni, początkowo bardzo źle do pszczół nastawiona (wypadek syna raczej nie nastawił jej dużo lepiej), przywdzieje pszczelarski kapelusz. Nasz detektyw, nareszcie u zmierzchu życia wsłucha się w emocje, i, w końcu, ze wszystkim pogodzony, uwolniony od win, z pomocą kamieni oraz rytuałów zatopi się w radosnym wspominaniu swoich bliskich zmarłych. Poczciwy, dobry doktor. To chyba on był autorem Opowieści wigilijnej, a Dickens najwyżej jego agentem literackim. Cóż, ostatecznie każda adaptacja Holmesa zawsze jest o miłości Sherlocka i jego Watsona. 

Żal mi tylko, że nie nakręcono tej prawdziwej historii. O samotnym detektywie (wcale nie musiał być to Holmes), któremu starość odbiera wszystko, czemu poświęcił życie, pracę, przyjaciół, jasność umysłu, a nawet wspomnienia, w zamian oferując wyłącznie coraz bardziej przejmującą świadomość tego, co być mogło, ale nigdy się nie stało.  O tym, że można jednak nie zdążyć wszystkiego nadrobić. Chociaż Holmes tak bardzo się starał - i tak walczył. Nauczył się współodczuwać, pocieszał po ludzku cierpiącą gospodynię, zlitował się nad Umazakim, nękanym niewiedzą. Ale wigilijny cud Scrooge'a nie nastąpił - przyjść mogła już tylko samotna śmierć, i nikt nie przeczytał prawdziwej historii jego ostatniej sprawy, by poklepać detektywa po ramieniu i uwolnić od win. Wydarzył się nieszczęśliwy wypadek, któremu nikt nie byłby w stanie zapobiec. Ani sercem, ani rozumem, ani szkiełkiem ani okiem, ani w najlepszych latach swojej pracy, ani w najbardziej emocjonalnych momentach swojego życia. Nic, zupełnie nic nie pozwoliłoby Holmesowi wygrać ze zwykłym, codziennym absurdem. Takie rzeczy, po prostu się zdarzają, tak jak zdarza się, że ktoś budzi się zbyt późno.


Bardzo mi żal, że tego właśnie nie pozwolono zagrać wspaniałemu McKellenowi.

___
*Jeśli nie czytaliście mojego tekstu na ten temat na gallifrey.pl , to zachęcam, pisuję tam jako Sherlockistka.

1 komentarz:

Monika Zawadzka pisze...

Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.